65 minut z poranka

Budzik zadzwonił niemiłosiernie głośno. Zamilkł, wyłączony moją dłonią. Westchnięcie, przeciągnięcie – zaczyna się. Wszystko mnie swędzi, każdy kawałek ciała. Oglądam się i nie poprawia mi to humoru – przez noc pokazały się nowe plamy. Cholera.

Idę z kubeczkiem do toalety i sikam. Nienawidzę sikania do kubeczka, nie przekonuje mnie to. Cóż, dostałam zlecenie badań, ok – podporządkuję się. Myję twarz i pocieszam się tym, że przynajmniej ona nie jest czerwona od plam. Do łazienki puka mama: Długo ci jeszcze zejdzie? Uwijam się szybko i wychodzę. Szkoda, że nie zaszczyciła wzrokiem mojej czerwonej, swędzącej osoby: Tak się nie wyspałam… Fajnie, mamo, ale trzymam plastikowy kubek pełen uryny i nie mam ochoty na pogawędki. Mijam ją i zamykam drzwi do pokoju.

W co się ubrać? Za oknem ciepło, a jest dopiero 15 po siódmej. Gdyby nie plamy na udach – założyłabym krótkie spodenki. Zakładam dżinsy i ubolewam nad stanem moich ramion. Muszę się ubrać jak zakonnica. Decyzja zapadła – bluzka na ramiączka i na to sweter. To nic, że ciepło. Nie mogę znieść myśli, że inni mieliby zobaczyć moje ciało w TAKIM stanie. Tusz do rzęs, trochę pudru, pomadka. Okulary, torebka. (Czy zawartość kubeczka się nie wyleje? – dodatkowa reklamówka!)

Jest tak strasznie ciepło, te spodnie i sweter są tragiczne! Ludzie dziwnie się na mnie patrzą i zastanawiam się czy nie zdjąć swetra. Idę w górę ulicy i staram się ignorować gapiów. Oglądam zaparkowane samochody. Biały maluch, znajoma rejestracja. Daleko od mojego domu, ale nadal na mojej ulicy. No tak – były chłopak. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.

Zdejmuję sweter. Nie jestem pewna tego ruchu, te ramiona nie wyglądają najlepiej, ale pod swetrem tak strasznie mnie swędzą. Wchodzę w cień – trochę lepiej. Dziękuję! Jeszcze tylko zakręt. Pędzę jak szalona. Wypadła mi słuchawka z ucha – wkładam ją. O – brama szpitala.

Przez portiernię wchodzę do ciemnego korytarza. Pytam się, kto jest ostatni do pobierania krwi. Rękę podnosi pani w ciąży. Pani w ciąży przesiada się na krzesełko wcześniej. Dziękuję za zrobienie mi miejsca. Pyta się, co stało mi się w ręce i czy to nie różyczka, bo “wie pani, ja jestem w ciąży”. Nie, nie wiem. Wcale nie widać tego wielkiego brzucha spod pani sukienki. Z uśmiechem zaprzeczam. Czuję jej wzrok na sobie, tak samo jak innych. Czy oni na prawdę nie widzieli nigdy wysypki, jestem jedyna na świecie?

Kolejka posuwa się szybko, ale nie na tyle, żebym nie mogła poobserwować innych pacjentów. Są tu starsze panie rozwiązujące krzyżówki, starsze panie, które na siłę próbują ze wszystkimi rozmawiać, starsze panie, które nic nie mówią i na nikogo się nie patrzą, małe dzieci, które są przestraszone perspektywą igły, panie w ciąży, które trzymają ręce na brzuchach, całkowicie pozbawieni wyrazu panowie, wyglądający jakby nie mieli nic do stracenia. Jest też jeden pan, koło 30 – wygląda całkiem nieźle. Przygląda mi się (a to nowość…), uśmiecha się. Uśmiecham się z podziękowaniem za ten miły gest otuchy.

Wchodzę do gabinetu: Stanowisko nr 2. Pielęgniarka wygląda na uprzejmą. Podaję jej skierowanie, wstukuje coś do komputera: Ma pani materiał na badanie moczu? Fuck! – pieprzone siki! W duchu modlę się, żeby nie były wylane. Nie są! Wyciągam pojemniczek i stawiam go na blacie. Proszę usiąść. Niebieska opaska na moim ramieniu jest niemiłosiernie zaciągnięta, a moja wysypka tego nie toleruje. Odkażanie skóry – psyk!, psyk! Dźwięk rozdzieranego opakowania od igły zlewa się z pytaniem pielęgniarki o przyczynę mojej wysypki. Widzę już tylko ścianę, nie chcę patrzeć się na przelewanie mojej krwi. Niestety, będę cierpieć: Jak ja mam się pani tu wkłuć jak pani nie ma w ogóle żył? Po klepaniach i innych zabiegach pojawia się słaba żyłka.

Przyciskam wacik. Mam zaczekać w holu przez trzy minuty, a potem mogę sobie iść. Wszystko znów mnie swędzi. Starsza pani stwierdza, że powinnam być na oddziale zakaźnym. Zdecydowanie nie zasługuje na moje spojrzenie. W okienku recepcji dowiaduję się, że wyniki ze zlecenia będę jeszcze tego popołudnia. Odchodzę, wyrzucając wacik do kosza.

Słońce niemiłosiernie pali moją pieprzona wysypkę. Jest 8.05, a ja nierozważnie idę okrężną trasą do domu. Nie chcę widzieć jego samochodu. Wystarczy.

Znów wszyscy się na mnie patrzą, a ja myślę, że zjem sobie w domu kanapkę z dżemem, popiję herbata i że chyba powinnam jednak pójść krótszą trasą, bo skóra aż iskrzy.

2 myśli na temat “65 minut z poranka

    1. Lepiej, lepiej – wysypka zeszła mi z ramion więc już tak źle to nie wygląda, ale dalej mam nogi i dłonie opuchnięte.. Wiesz co, ogólnie to wyszło, że mam niedokrwistość czy coś takiego. :O
      Dziękuję za zainteresowanie.:)

Dodaj odpowiedź do mamjakty Anuluj pisanie odpowiedzi