Miał być sernik i Somersby (to nowe) z koleżanką. Sernik był, koleżanka była. Zdążyłam wrócić do swojego pokoju na 10 minut, przebrać się i odebrać telefon:
-Co robisz?
Zabrałam koleżankę z 1 piętra i razem poszłyśmy do innej, u której siedziało dwóch naszych kolegów. Spotkania bohemistyczno-kroatystyczne w oparach taniego piwa i równie tanich papierosów przy wątpliwej jakości serbskiej muzyce.
Powoli zaczyna nam to wchodzić w krew z Rafałem, że po imprezach razem śpimy. Miło jest się na nim wylegiwać. Bo podrapie, bo jest miły i miłe jest obudzenie się koło tak przystojnego, acz zajętego mężczyzny. Te kilka lat więcej, które ma świadczą tylko na jego korzyść. No i jest perkusistą. To też jakoś tam dodaje mu uroku.
Ale jedno, co mnie dziś nawiedziło skoro świt o 13, kiedy się obudziliśmy (współlokatorka zabiła nas śmiechem) to to, że udało mi się osiągnąć coś cholernie ważnego. Samoakceptację. Bo właśnie dziś po raz pierwszy stwierdziłam, że damn!, nie jest ze mną źle. Że jestem umiarkowanie ładna, że całkiem ok wyglądam. I boże – wyczuwam chodzenie w sukienkach cały przyszły tydzień z tej okazji.
Lustro przestało przerażać.